Kupcewiczowy piłkarski żywot

Janusz Kupcewicz to piłkarz legenda olsztyńskiego futbolu. I choć urodził się (9 grudnia 1955) w Gdańsku to wychował się w stolicy Warmii Mazur. Tu zaczynał swoja wielka karierę piłkarską. Grał w Warmii potem w Stomilu.

Stąd też trafił jako wielka nadzieja polskiej piłki do kadry juniorów, gdzie Bońki, Terleckie i inni mogli mu buty wiązać. Potem, związał się z Trójmiastem, ale o Olsztynie nigdy nie zapomniał. Bywa tu zresztą dość często, odwiedzając mamę. Grał w swojej bogatej karierze (prócz Stomilu, Warmii i Arki) także w Lechu Poznań, francuskim Saint-Étienne, greckiej Larisie. Następnie wrócił na jakiś czas do Polski do drużyny Lechii Gdańsk, by potem znów wyjechać zagranicę do Turcji, do Adanasporu. Tam zakończył karierę pod koniec lat osiemdziesiątych.

W reprezentacji zadebiutował w 1976 roku. Na MŚ w 1978 roku był rezerwowym. Występował natomiast na mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 roku. W sumie w kadrze rozegrał 19 meczów i strzelił 5 bramek. Zdobył Puchar Polski z Arką Gdynia i mistrzostwo kraju z Lechem Poznań.

O tym, że Janusz Kupcewicz, jest piłkarzem wielkich nadziei działacze olsztyńskiej Warmii wiedzieli już w 1967 roku. Wtedy to dwunastoletni futbolista, trenując od dwóch lat, stał się bohaterem pierwszej w swoim życiu afery... kaperowniczej.

- W Warmii trenowałem pod okiem, nieżyjącego już, ojca. Gdy otrzymał on propozycję przejścia do nowej wtedy  potęgi- OKS OZOS, potem przemianowanego na „Stomil”, chciałem trenować wraz z nim. Nie spodobało, się to działaczom Warmii, a ponieważ kluby nie mogły się dogadać (Warmia żą­dała jakichś, jak na owe czasy, olbrzymich sum, w Stomilu zaś stwierdzili, że nie będą płacić za dwunastoletniego chłopaka), musiałem powiesić buty na koł­ku.

Młodemu kandydatowi na na­stępcę Lubańskiego (tak go wtedy wielu już określało) pozostały więc tylko treningi.

Po dziesięciu miesiącach działacze OZPN okazali łaska­wość, skracając moją roczną ka­rencję. Mogłem już zagrać w pierw­szej drużynie trampkarzy zespo­łu fabryki opon. Ja jednak zazdrościłem wtedy, starszemu o trzy lata, bratu jego występów w dru­żynie juniorów... Warmii, a przede wszystkim przynależności do kadry Polski juniorów.

Zazdrość ta długo nie trwała. Już w 1972 roku, niespełna sie­demnastoletni Janusz zadebiu­tował w reprezentacji Polski juniorów i na stałe wszedł do pierwszej jedenastki trzecioligowego OKS OZOS.

W kadrze znalazłem się przed hiszpańskimi finałami turnieju UEFA juniorów, ale zadebiutowałem dopiero no mi­strzostwach. Trener Marian Szczechowicz budował wtedy nową drużynę. Oprócz mnie, grali w niej miedzy innymi: Stanisław Terlecki, Zdzisław Rozborski (późniejsza opoka Widzewa), Henryk Miłoszewicz (później między innymi gracz Legii i Lecha Poznań). W bramce stał Eugeniusz Cebrat (wieloletni bramkarz Górnika Zabrze), a jednym z rezerwowych był... Zbigniew Boniek.

Janusz Kupcewicz w reprezen­tacyjnej drużynie juniorów wy­stąpił trzydzieści razy.

Na stałe grałem w Olszty­nie. Czułem jednak, że nieba­wem nastąpi pożegnanie. Podob­nie myśleli chyba również dzien­nikarze. . Jeden z nich napisał nawet przy moim nazwisku — zamiast przynależności klubowej „nie stowarzyszony". Była to nieprawda,  choć  mająca  swoje źródło. Oto bowiem Olsztyński Klub Sportowy — Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych zmienił nazwę na Stomil. Każ­dy z piłkarzy dostał więc nową deklarację do wypełnienia. A że ja akurat byłem wtedy na obo­zie kadry, sprawa trochę się przeciągnęła. Stąd ten „nie sto­warzyszony". Inna sprawa, że u rodziców, gdzie mieszkałem, drzwi dosłownie się nie zamy­kały. Gościliśmy przedstawicieli wszystkich klubów pierwszoli­gowych. Wyjechałem nawet na kilkudniowy rekonesans do Za­brza.. Szybko jednak pojąłem, że w Górniku nie pogram. Dru­żyna była mocna i dla debiutan­ta nie było w niej miejsca. Po­nadto nie odpowiadał mi śląski klimat. Wróciłem więc do Ol­sztyna. Po paru dniach prze­czytałem w gazetach, że Kupce­wicz zażądał w Zabrzu willi i czegoś tam jeszcze na dokładkę. Wszystkiemu podobno miał być winien mój ojciec. „Handlarz własnymi dziećmi" — tak go określono. Tymczasem on, jak na „dobrego handlarza" przy­stało, poradził mi przejście do beniaminka ekstraklasy anno1974, gdyń­skiej Arki.

Będziesz tam przynajmniej  grał, a nie siedział na ławie — powiedział.

Na przejściu tym Janusz stra­cił trzydzieści tysięcy złotych w stosunku do tego, co propo­nował Górnik. A wtedy, w 1974 roku, była to kwota niemała – średnia zarobków wynosiła nie więcej jak 3 tysiące złotych. W zamian już w sierpniu mógł zadebiutować w pierwszej lidze. Po niezłym starcie Arce i Kupcewiczowi szło jakby gorzej. Drużyna wlokła się w ogonie tabeli, a piłkarz przesiadywał na  ławce  rezerwowych.

Czułem się wtedy wielkim piłkarzem. Tym bardziej w ta­kim zespole jak Arka. Tymczasem starzy wyjadacze niezbyt kwapili się do noszenia siatek na treningi. Protestowałem bez sensu, bo w końcu ktoś sprzęt musiał nosić, a zgodnie z trady­cją, zawsze robili to najmłodsi. Skończyło się na tym, że po pierwszej kontuzji już do dru­żyny nie wszedłem, całą wiosnę 1975 roku przesiadując na ławie.

Pewnej, czerwcowej niedzieli 1975 roku, pięć zespołów zagro­żonych spadkiem z pierwszej ligi, wygrało swoje mecze. War­szawska Gwardia pokonała no­wo kreowanego mistrza Polski Ruch Chorzów, i to na jego boisku, aż 4:1. Nic to jednak warszawiakom nie dało, podob­nie jak Arce zwycięstwo nad Polonią Bytom. Po spadku gdyńska drużyna była rozbita psychicznie. Na do­miar złego, do łódzkiego Wi­dzewa odszedł dobry duch ze­społu, bramkarz Stanisław Bu­rzyński.

Trójmiasto stawiało wtedy na Lechię. Do „zielonych" trafił inny zawodnik Arki, Mirosław Tłokiński – później wieloletni gracz wielkiego Widzewa. Zanosiło się także na odejście Kupcewicza. Tym ra­zem sieci zarzucała warszawska Legia. Kością niezgody pozostały studia. Klub ani myślał o ja­kimś tam AWF-ie, o którym marzył Kupcewicz. Legia proponowała w zamian zielony, wojskowy mundur. Na to znów nie chciał przystać pił­karz. W końcu Janusz Kupce­wicz wstąpił na AWF w Gdań­sku. Mógł więc nadal grać w Arce.

Tymczasem ruszył drugoligowy sezon 1975/76.

Wystartowaliśmy fatalnie. Lechia zaś wspaniale. Jedyną pociechą dla mnie było to, że grałem. Wiosną nie dość że wy­przedziliśmy Lechię, to jeszcze zadebiutowałem w reprezentacji. Wszedłem na ostatnie piętnaście minut meczu z Argentyną. Mia­łem dosłownie watę w nogach. Obok mnie grali wielcy — Dey­na, Szarmach... Na obozie przy­gotowawczym byli mili, choć podkreślali swoją wartość.

Janusz Kupcewicz zadebiuto­wał tuż przed igrzyskami w Montrealu. Nie błysnął. Legendarny trener, Kazimierz Górski jeszcze raz zaufał ruty­niarzom, który potem z Kanady przywieźli srebrny medal. Zdecydowanie lepiej wiodło się „Kupcowi” (to jego ówczesny boiskowy pseudonim) w lidze. Publiczność w Gdyni znów śpiewała: „tra la la Arka w pierwszej lidze gra". Drużyna wywalczyła awans, Kupcewicz dostał mieszkanie.

Dopiero wtedy otrzymałem klucze do M-3. Mieszkam w nim do tej pory. Przydział mieszkania jeszcze bardziej wiązał mnie z Arką. Nie my­ślałem już o przeprowadzce.

Do drużyny zaczęli przycho­dzić nowi piłkarze: Jerzy Zawiślan — wspaniały strzelec, wychowanek krakowskiej Wisły, który do Arki trafił z Jagiellonii Białystok, reprezentacyjny obrońca Czesław Boguszewicz z Pogoni Szczecin, a przede wszy­stkim 1'enfant terrible ekipy Kazimierza Górskiego — Adam Musiał. Przejście tego ostatniego spowodowało szczególnie wiele dyskusji. Prasa zastanawiała się, czy trójmiejskie lokale z wyszynkiem będą odpowiadały niesfornemu Ada­siowi, czy gdańska giełda samochodowa zaspokoi, jego na­miętność do szybkich wozów.

Adam okazał się bardzo przydatny. Grał tak dobrze, że niektórzy zaczęli przebąkiwać o konieczności jego powrotu do reprezentacji. Jak sam powta­rzał, najbardziej przeżył mecz Arki, w którym nie wystąpił. Było to spotkanie w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów z bułgarskim Beroe Stara Zagora. Adam nie mógł w nim zagrać z powodu „kozac­kiego załatwienia" jednego z Belgów podczas wcześniejszego, pucharowego meczu Wisły Kraków z FC Brugge.

W rewanżu w Starej Zago­rze Adam już zagrał. Na nie­wiele to się jednak zdało. Po­dobnie jak niezła gra Janusza Kupcewicza i ambitna postawa reszty. Arka u siebie wygrała 3:2, ale w rewanżu poniosła porażkę 0:2. I tak skończył się sen Kupcewicza o podboju klubowej Eu­ropy Nie lepiej szło mu także w kadrze.

Po igrzyskach w Montrealu reprezentację narodową objął Jacek Gmoch. Rozpoczęły się jego słynne konsultacje. Jeździ­łem, podobnie jak wielu innych piłkarzy, na drugi koniec Polski, by jeden dzień spędzić na Stadionie Śląskim. Gmoch nie dawał mi żadnej nadziei. Na mojej pozy­cji grał Kazimierz Deyna. A na innych trener też miał swoich faworytów. Dlatego z pewnym zaskoczeniem przyjąłem powo­łanie na jesienny mecz — w 1977 roku      ze   Szwecją   we Wrocławiu. Widać nie byłem w nim najgorszy, bo pojechałem na zimowy obóz do Jugosławii. Niestety, po paru dniach prysły wszelkie złudzenia. Choć byłem przekonany, że na Mundial po­jadę, wiedziałem, że w Argen­tynie raczej nie zagram. Bo wszystkie role zostały rozdzie­lone. Grać mieli przede wszystkim rutyniarze, jeszcze z kadry Górskiego, a „czarnym koniem" miał zostać — bardzo dobrze wtedy grający dziewięt­nastolatek — Andrzej Iwan. . Prognozy te potwierdziły się na boiskach Argentyny w czerwcu 1978. Janusz Kupcewicz tylko dwa razy usiadł na ławie rezerwowych, ob­serwując resztę turnieju z try­bun.

— Jeszcze gorszy los spotkał Mirosława Justka z po­znańskiego Lecha, a przede wszystkim Włodka Lubańskiego. Ten pierwszy, w okresie przy­gotowawczym podstawowy za­wodnik, nagle został przesunię­ty na ławkę rezerwowych. Gdy próbował uzyskać jakieś wyjaś­nienia, powędrował na trybuny.

Natomiast Włodka Lubańskie­go trener traktował jako kon­kurenta do osobistej sławy. Gmoch nie chciał niczego z kim­kolwiek dzielić. Wmawiał nam, że nieważne, kto wyjdzie na boisko, ważna jest koncepcja gry. Jego koncepcja. Koncepcja, którą każdy z nas musiał znać na pamięć. Za oblanie egzami­nu... pisemnego, także groziło odsunięcie od kadry. Teorii tre­nera, my młodzi, zbytnio nie rozumieliśmy. Starzy chyba też, choć mądrze kiwali głowami. W każdym razie, gdy drużyna miała już nóż na gardle — w czasie spotkania z Brazylią, przy wyniku 1:3 na naszą nie­korzyść — Deyna krzyknął: „Chłopaki, nic się nie liczy, żadne plany, gramy jak umiemy". No i zagrali tak, że Brazylijczykom chyba ścierpła skó­ra. Gorgoń, Deyna, Lato, gra­jący wreszcie Lubański, mogli wtedy strzelić co najmniej trzy, cztery gole. Ale zawiodły ich nerwy.

W Argentynie drużyna zajęła piąte miejsce, choć Gmoch obie­cywał więcej. To był wtedy wielki zawód. Po tych mistrzo­stwach, w radiu i telewizji, wręcz nie wymieniano nazwiska trenera. Mówiło się po prostu „selekcjoner". Tak było nawet po zwycięskim, październikowym meczu z Islandią, w eli­minacjach do mistrzostw Euro­py - 1980. I choć grał wtedy stary skład (oprócz Deyny), wyczuwało się wiszące nad kadrą zmia­ny.

W tymże samym październiku, trenerem kadry został Ryszard Kulesza.

— Miałem nadzieję, że wresz­cie na stałe wejdę do kadry. Początkowo jednak Kulesza po­stawił na Leszka Ćmikiewicza z Legii, potem, gdy leczyłem kontuzję, moje miejsce zajął Zbigniew Boniek. Następna szansa trafiła się po słynnej aferze na Okęciu, gdy bramkarz Józek Młynarczyk został zdyskwalifikowany za …niehigieniczne spędzenie wieczoru przed wylotem na Maltę, a broniący go już na lotnisku między innymi Boniek, zostali zdyskwalifikowani. Na mecz z Maltą miałem wyjść jako podstawowy zawodnik i, na kilka dosłownie minut przed rozpo­częciem gry, złapał mnie po­tworny ból w kręgosłupie...

Wiosną 1981 roku nowy tre­ner reprezentacji, Antoni Piechniczek, nie miał zbyt wielkiego wyboru. Najlepsi zawodnicy, w tym także Boniek, byli za­wieszeni za grzechy z Okęcia. Znów więc Kupcewicz pojawił się w kadrze. Rozegrał wspa­niały mecz na Stadionie Śląs­kim z NRD (Polska wygrała wtedy 1:0 po strzale Andrzej Buncola) i stał się pewnia­kiem w drużynie. We wrześniu reprezentacja grała mecz towa­rzyski z RFN. Janusz po starciu z Rummenigge nie był zdolny do dalszej gry. Pojechał co prawda jeszcze na obóz przygo­towawczy przed pamiętnym spotkaniem w Lipsku, ale w NRD już go zabrakło.

Czułem, że Piechniczek na mnie stawia. Nawet specjalnie dzwonił do Gdyni, by zapytać o moje zdrowie. Potem wspa­niale zagrali Matysik i Majew­ski. A zwycięskiego składu się nie zmienia. Czułem więc, iż mistrzostwa już nie dla mnie. Ale Piechniczek obiecał, że do Hiszpanii zabierze wszystkich, którzy wywalczyli awans. Poje­chałem więc tam za... zasługi.

Podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, Polacy grali bezna­dziejnie. Przed decydującym meczem z Peru, wszyscy byli pewni, iż nastąpi mała rewolu­cja kadrowa. Dziennikarze za pierwszego kandydata do wejś­cia na boisko uznawali Wło­dzimierza Ciołka — wtedy gra­cza mieleckiej Stali.

...Późnym wieczorem do mojego pokoju wszedł Piechni­czek. „Jutro grasz" — usłysza­łem. Dalszy ciąg pamiętają kibice tej drużyny. Zwycięstwa z Peru, Belgią, „zwycięski” remis z ZSRR. To był także popis Kupcewicza. Wielkie apetyty i... gładka prze­grana z Włochami w półfinale.

Czuliśmy się wtedy fatalnie. Nie dość, że za żółte kartki nie grał Boniek i z jakichś in­nych powodów Szarmach, to jeszcze zafundowano nam pobyt w Barcelonie w hotelu bez klimatyzacji. Do trzeciej, czwartej nad ranem nie mogliśmy zasnąć. Przykrywałem się mokrym ręcz­nikiem, a po pół godzinie leżał na mnie suchy wiór. Dopiero w Alicante znów odetchnęliśmy, znów chciało się grać.

Polska znów górą. Francja przegrywa 2:3 w meczu o trze­cie miejsce. Zaś początek dru­giej połowy to wspaniały gol, zdobyty przez Janusza Kupce­wicza z rzutu wolnego. Radość zawodnika z pierwszej bramki na Mundialu. I te ręce jakby komuś grożące. ..Wszak parę minut wcześniej Zbigniew Boniek krzyczał w kierunku trenerskiej ławki: „zmieńcie wreszcie tego Kupcewicza”.

Jakże triumfalny był powrót do kraju, choć jedno mąciło Kupcewiczową radość. Z ekstra­klasy spadła jego Arka. Na grę w drugiej lidze nie miał zbyt­niej ochoty. Początkowo myślał o zagranicznym kontrakcie, ale jakoś nie znalazł się nabywca. Odszedł więc do poznańskiego Lecha.

Arka zachowała się  fair. Mimo ważnego kontraktu, wypożyczono mnie do Poznania. Lech był wtedy wspaniale zor­ganizowanym klubem. Zdobyliśmy wtedy (w 1983 roku) mistrzostwo w cuglach. W Pu­charze Klubowych Mistrzów już jednak nie zagrałem. Występowałem bowiem wtedy w broniącym się przed spadkiem z... francus­kiej  ekstraklasy  St. Etienne. Znów jednak miałem pecha, więcej się lecząc niż grając. Drużyna zaś spadła do drugiej ligi. Powrót do 1 ligi zapewnić miał nowy trener, Henryk Kasperczak. Henio na pierwszych zajęciach podszedł do mnie i powiedział, że bardzo liczy na moją dobrą grę. Chciałem mu pomóc, ale... znów więcej cho­rowałem niż grałem. I choć nikt nie miał do mnie pretensji, czu­łem się strasznie. Odetchnąłem na trzy kolejki przed końcem sezonu. Byliśmy na drugim miejscu, a czekały nas mecze z drużynami grającymi o „pie­truszkę". W Polsce w takim wypadku zaczyna się świętowa­nie awansu. Tymczasem prze­graliśmy przedostatni mecz i musieliśmy przejść przez baraże o wejście do pierwszej ligi. Ale mimo wszystko się udało.

Mia­łem jeszcze, ważny kontrakt, gdy z Grecji zadzwonił trener An­drzej Strejlau. Proponował grę w Larissie. Dałem się skusić.Tym bardziej, że był tam mój ser­deczny kolega, Krzysztof Adam­czyk, wcześniej gracz Arki, a później Legii.

O grze Janusza Grecy wypo­wiadali się w samych superla­tywach. Szczególnie dobrze po­szły mu mecze pucharowe z włoską Sampdorią. Nic więc dziwnego, że działacze klubowi już wczesną wiosną dogadali się z Kupcewiczem, by został w La­rissie. Odszedł jednak z dru­żyny Andrzej Strejlau, a nowy szkoleniowiec... Jacek Gmoch stwierdził, że Kupcewicz nie pa­suje mu do koncepcji gry.

-  Było już za późno

Źródło: Własne

Galeria

Komentarze (0)

Dodaj swój komentarz