Dariusz Lis ukończył polonistykę na Wydziale Humanistycznym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie. Obecnie jest zastępcą dyrektora braniewskiego Zespołu Szkół Budowlanych. Jest także czynnym nauczycielem języka polskiego. Wcześniej pełnił funkcję naczelnika Wydziału Oświaty, Kultury i Sportu w Starostwie Powiatowym w Braniewie w I kadencji odrodzonych w wyniku reformy administracyjnej samorządów powiatowych. Pracował także jako dziennikarz Dziennika Bałtyckiego. Poeta, pisarz
Jego książka jest utrzymana w żartobliwym tonie. W zabawny sposób opisuje wydarzenia, zupełnie poważnie opowiada o początkach nauczycielskiej pracy będącego jej bohaterem nauczyciela. Polonista po ukończeniu studiów trafia do małej wiejskiej szkoły i tak naprawdę zaczyna się od nowa wszystkiego uczyć. Nie tylko dlatego, że musi pracować także jako historyk, rusycysta, biolog i nauczyciel wychowania fizycznego, ale może przede wszystkim dlatego, że musi w praktyczny sposób radzić sobie z najmniej oczekiwanymi sytuacjami, w które obfituje pierwsza praca jako wychowawcy, i które wynikają z faktu znalezienia się w zupełnie nowym środowisku.
Książka może stanowić ciekawe źródło informacji dla rozpoczynających pracę nauczycieli, może też stanowić przyczynek do refleksji nad własną karierą zawodową nauczycieli z większym stażem pedagogicznym.
Któregoś dnia, gdy tak krzątam się po ogrodzie, naturalnie już po wypełnieniu przeze mnie mej codziennej kilkugodzinnej oświatowej misji, dostrzegam zbliżającą się do mnie grupkę uczniów. To trzy dziewczyny i dwóch chłopaków.
- Proszę pana – zwraca się do mnie Kaśka z siódmej.
- Tak, słucham – odpowiadam niezwykle uprzejmie.
- Idziemy na grzyby – mówi Wojtek z mojej szóstej.
- Domyśliłem się, bo macie wszyscy jakieś tam wiaderka.
- Idzie pan z nami! – proponuje Wojtek, a Rafał, też z szóstej, dodaje:
- No…
- Ja? – jestem nieco zdziwiony. – Ja nie znam tych lasów, ani miejsc, a zresztą po co mi grzyby… - zastanowiłem się głośno
- My znamy – zapewniła mnie Kaśka, a Julka (także z mojej szóstej), która się dotąd nie odzywała dodaje:
- Z nami pan nie zginie.
- Ile czasu to zajmie? – pytam, wiedząc, że mam jeszcze w domu sporo roboty, a oni uradowani, że już się zgodziłem wykrzykują chórem:
- Najwyżej ze trzy godziny.
Jest czternasta, liczę sobie w myślach, wrócimy na siedemnastą.
- No dobra, idziemy – przystaję na propozycję i, zaopatrując się również w jakiś sprzęt, wyruszam razem z nimi.
Stanowimy chyba niecodzienne widowisko, bo na całej trasie ludzie przyglądają się nam z niezwykłą uwagą, a my kłaniamy się wszystkim uprzejmie gwarząc sobie to o tym, to o owym. W pewnym momencie asfalt się kończy, a zaczyna piaszczysta dróżka, która wijąc się to między polami, to między łąkami czy pastwiskami prowadzi nas aż na skraj lasu. Jest wspaniała wrześniowa pogoda, świeci słońce, a powietrze jest tak przezroczyste, że w dali za nami majaczy wieża wiejskiego kościoła oraz dachy co wyższych domów.
- Dlaczego, tak naprawdę, przyszedł pan do nas uczyć? – dopytuje się Kaśka.
- Szczerze? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
- No… – zachęca mnie Rafał.
- Odpowiem, jeśli Rafał mnie do tego przekona – przekomarzam się.
- Przecież powiedział – oburza się Wojtek.
- Tylko „no” – śmieję się. Czy on czasem mówi coś więcej.
- Rafał! Powiedz coś zachęca go Julka, tymczasem Rafał czerwieni się po uszy.
Patrzę na niego i robi mi się go szkoda. Skąd mogłem wiedzieć, że jest taki wstydliwy.
- To był tylko żart, już mówię – uśmiecham się do Rafała. – Więc moi drodzy, a zwłaszcza pani Katarzyno, to jest czysty przypadek.
- Co? – pyta Elka, która jest koleżanką Kaśki z siódmej.
- To, że jestem akurat tutaj.
- Jak to? – ciekawi się Wojtek.
- Po prostu. Szukałem pracy na wsi z mieszkaniem. Ofert nie było aż tak wiele, a spośród otrzymanych przeze mnie, wybrałem tę, bo wydawała mi się najlepsza.
- Dlaczego? – czyjś głos domaga się więcej, a ku naszemu zdumieniu ten głos należy do Rafała.
- Bo tu mam pracę i mieszkanie w jednym miejscu. Nie muszę dojeżdżać. Wyobraźcie sobie, że przez pięć lat dojeżdżałem do szkoły, wstając i wyjeżdżając w nocy i w nocy powracając do domu. Obiecałem sobie, że to się nie może w moim życiu powtórzyć.
- Fakt! – zgadza się Wojtek. – Dojeżdżanie jest straszne. Tu od nas sporo ludzi jeździ do pracy do miasta.
- Ale to mieszkanie – śmieje się Kaśka – chyba nie takie nadzwyczajne.
- Tak czy inaczej to moje pierwsze mieszkanie, a nie, na przykład stancja. Mogę w nim robić, co zechcę, umeblować, pomalować… No i przy domu jest ogród, a dla mnie to bardzo ważne. Ledwie dopowiadam zdanie, a już słyszę:
- Dlaczego? – i myślę sobie, że tym pytaniom nie będzie końca. Staram się jednak odpowiadać grzecznie.
- Każdy ma jakieś zamiłowania. Ja interesuję się literaturą, ale także ogród to moje hobby.
- W mieście nie znalazłby pan lepszej pracy? – Kaśka nie chce ustąpić.
- Skąd wiadomo, która praca jest lepsza, jeśli się nie spróbuje? Tu mam pracę, dom i ogród, na razie niczego więcej mi nie trzeba… - próbuję uciąć rozmowę na mój temat. – A jakie są wasze zainteresowania? Macie jakieś hobby?
- Muzyka – wyrywa się Kaśka.
- Samochody – mówi Wojtek.
- Ja chcę zostać fryzjerką – informuje Elka.
- A ja nauczycielką – zwierza się Julka.
- Nauczycielką? - jestem zaciekawiony. – Ale jakiego przedmiotu?
- Chciałabym skończyć nauczanie początkowe…
- Jeśli zechcesz, to skończysz i nauczycielką zostaniesz – podsumowuję. – A ty, Rafał? – pytam, ale odpowiedź słyszę od Wojtka.
- On hoduje gołębie.
- No, to też ciekawe hobby! – reaguję żywo.
- On wie o nich wszystko – dodaje Wojtek, a Rafał znowu się czerwieni.
- A jakie masz gołębie? – dopytuję się, ale zamiast Rafała znów odpowiada ktoś inny.
- Rasowe ma, proszę pana – wyjaśnia Kaśka. – Pocztowe, pawiki…
- Bociany, winerki….
- Oho, ho – to ja nawet takich ras nie znam – przyznaję się.
- Ale… - ku mojemu zdumieniu odzywa się Rafał - najładniejsze są jastrzębie…
- I masz takie? – temat mnie zaciekawia.
- Nie. Ale będę miał… - odpowiada stanowczo Rafał.
- Jesteśmy na miejscu! – komunikuje Wojtek, gdy przed naszymi nosami wyrasta nagle ściana lasu.
Las jest mieszany, taki, jakie najbardziej lubię, obok siebie rosną dorodne świerki, dęby, lipy, buki, brzozy. Niestety las nie jest zbyt czysty, jest nieco zakrzaczony i miejscami porośnięty jeżyną. Okazuje się jednak, że to wcale nie tu mamy rozpocząć grzybobranie.
- Wejdziemy głębiej, gdzie rosną młode brzózki i świerczki – oznajmia nam Wojtek.- Tam powinno być sporo koźlaków i czerwonych.
- Tylko nie rozchodźcie się – proszę. – Żebyśmy się nie pogubili.
Śmieją się wszyscy ze mnie, a Wojtek dodaje:
- Niech się pan nas dobrze pilnuje, my jesteśmy tu już nie pierwszy raz.
- Tego możecie być pewni, sam nie ruszę się nawet na krok. Ostatni raz na grzybach byłem chyba aż z pięć lat temu.
- Mamy nadzieję, że zna się pan na nich trochę – pokpiwa sobie ze mnie Kaśka.
- W razie czego, mam was, nieprawdaż? – Najbardziej popularne gatunki znam jednak z całą pewnością.
Po chwili rozpoczyna się to, co nazywam radością zbierania, bo nie o efekt końcowy tu przecież chodzi, ale o samą przyjemność zgodnego z ludzką naturą tropienia i polowania, a później po trosze także i rywalizacji.
- Mam kozaka! – woła Julka.
- A ja, czerwonego łebka! – chwali się Kaśka.
- Ja też! – krzyczy Wojtek.
- I ja! Wtóruje mu Elka.
Nie odzywam się tylko ja i Rafał. Ja, wiem dlaczego, a z jakiego powodu Rafał, nie wiem. Z nim akurat wszystko jest możliwe. Nie odzywa się, bo nic nie znalazł, albo znalazł i też się nie odzywa. „No, rusz się, stary – mówię w myślach sam do siebie – bo małolaty będą się z ciebie śmiały. Znajdź coś”. Tymczasem krzyczy jednak Wojtek:
- Mam prawdziwka!
- Akurat… - powątpiewa Kaśka, a ja widzę, że jego głos dobiega gdzieś z boku, z dębczaków.
- A, zdrajca! – atakuję chłopaka. – Nas wysłał w brzózki na koźlaki, a sam poszedł w dęby na borowiki… Ładnie to?
- To nie tak… - broni się Wojtek. – Ja tu zajrzałem przypadkiem.
- Tak, tak – przedrzeźniam go. – Bardzo wszystkich przepraszam, to się więcej nie powtórzy.
- Nie, no, czemu… śmieje się Wojtek. – Wy przecież też tu możecie szukać – zachęca. – Niech pan podejdzie do mnie – przywołuje mnie.
- Co się stało?
- Chcę panu coś pokazać.
Widok jest rzeczywiście wart obejrzenia. Gdzieś między jednym dębczakiem, a drugim, wśród leśnego runa rzuca się w oczy brązowy punkt. Gdy się zbliżam, ów punkt nabiera kształtu kapelusza, który osadzony jest na jasnej gruszkowatej nodze. Kapelusz ma wielkość spodka od filiżanki.
- Szkoda, ze nie mamy przy sobie aparatu – jestem zachwycony.
- Ostrożnie! – uprzedza mnie Wojtek, gdy zbliżając się usiłuję pochylić się nad królewskim grzybem.
- O co chodzi? Chcesz, żebym go nie przestraszył?
- Tu, pod nogą –wskazuje Wojtek, na moją prawą kończynę dolną, a ja dopiero wtedy dostrzegam dwa zrośnięte ze sobą prawdziwki nieco mniejsze. O mały włos, bym je zdeptał.
Powoli wiaderka wszystkich zapełniają się. Ja także nie jestem gorszy. W pewnym momencie do mojej świadomości dociera fakt, że jest już po szesnastej.
- Słuchajcie! – zwracam się do wszystkich. – Trzeba chyba powoli wracać…
- Zatoczymy koło i znajdziemy się na drodze powrotnej – oznajmia Wojtek.
Ponieważ wszyscy się na to zgadzają, wchodzimy nieco głębiej w las, a Wojtek robi za przewodnika. Im dłużej przebywamy w lesie, tym bardziej przybywa grzybów w naszych wiadrach, ale też i wyjścia z lasu nie widać. Niepokoi mnie to od pewnego czasu, ale oczywiście nieprędko się do tego przyznam. Jestem całkowicie zdany na tych małolatów, kompletnie bowiem nie znam tych stron, ale jednocześnie wiem, że bez względu na to, nie oni za mnie, ale ja za nich ponoszę tu odpowiedzialność. „Jeśli zabłądzimy – ta zatrważająca myśl nie daje mi spokoju – nie wiem, jak z tego się wytłumaczę. No i oczywiście, kiedy. Przecież nie wiem, ani dokąd brniemy, ani kiedy stąd wreszcie wyjdziemy. No i w jakim stanie. Głodni jesteśmy już, za chwilę zapewne zmarzniemy, a jeszcze później zrobi się ciemno. Jeżeli w lesie zastanie nas noc, ani chybi zaczną nas szukać służby leśne, policja a potem wojsko i ochotnicy z całej wsi. To byłby koniec. Moja kariera pedagogiczna skończona na wstępie. Naszemu odnalezieniu towarzyszyłyby ekipy telewizyjne i dziennikarze radiowi, usłyszeliby o mnie koleżanki i koledzy ze studiów w całej Polsce, a może i zagranicą i wcale nietrudno mi się domyślić, co powiedzieliby, komentując tę radosną nowinę.
- O, nie! To znowu Maras! Znów chciał dobrze, a wyszło mu inaczej. Ciekawe, jak on tym razem z tego wyjdzie…
Tymczasem kroczymy za Wojtkiem, a las, jak gęstniał, tak gęstnieje nadal, a jeśli cokolwiek rzednie, to co najwyżej nasze miny. Ja swych obaw jednak głośno nie wypowiem.
- Chce mi się jeść – stwierdza Kaśka, a Elka, niczym wyrocznia ze słynnych Delf, wieszczy:
- Zabłądziliśmy!
- I co teraz? – wyrywa się jednocześnie mnie i …Rafałowi. Po czym obaj zdziwieni spoglądamy na siebie.
- Ja chcę do mamy – żartuje Julka.
- A ja do taty – przedrzeźnia ją Wojtek, któremu najwyraźniej nie w smak, że stracił panowanie nad sytuacją.
Złowróżbną ciszę, która zapadła na dobrych kilka minut przerywa dopiero głos Kaśki:
- Las się kończy!
A uradowany głos Wojtka dopowiada:
- Tam z przodu widać dachy domów.
Istotnie, po chwili przekonujemy się, że widać dachy domów, tyle że nie naszej wsi. Zbliżamy się bowiem do oddalonych od niej o 7 kilometrów Brzezin. Nic to. Nieważne, że jest to wieś znienawidzona przez mieszkańców naszych Dębin od lat. Nieważne, że prawie na każdej zabawie nasze wsie toczą między sobą bitwy na sztachety, o czym już niedługo dane będzie mi się przekonać osobiście. Dziś, widząc Brzeziny jesteśmy szczęśliwi, bo nareszcie wiemy, gdzie jesteśmy. I choć równie dobrze wiemy, że do domów dotrzemy daleko po zmierzchu, jednak wiemy i to, że w konsekwencji dziś do nich dotrzemy. Humory wracają.
- Nie przyznajemy się, że zabłądziliśmy, co? – proponuje Wojtek.
- Pewnie, że nie – śmieje się Kaśka. – Powiemy, że przebyliśmy drogę zgodnie z założonym z góry przez przewodnika planem.
- Nie przesadzajcie! – broni się Wojtek. – Niewielkie zboczenie z kursu może się zdarzyć każdemu.
- Niewielkie – Elka jest bezlitosna. – Jakieś 10 kilometrów.
- Na prawdziwych wyprawach, tego się nawet nie zauważa.
- Ale my byliśmy na grzybach. Po prostu na grzybach. Pamiętasz? – drwi sobie Elka, a ja myślę sobie, że nie chciałbym być teraz w skórze Wojtka.
Komentarze (1)
Dodaj swój komentarz