- Urodziłem się w 1971 roku Gołdapi, ale dość szybko moi rodzice przenieśli się do Klewek, gdzie mieszkają do tej pory. Tu wychowałem się, tu rozpocząłem, w Koronie Klewki, swą przygodę z piłką. Moim pierwszym trenerem, pod koniec lat siedemdziesiątych, był Jerzy Pykało. Pan Jurek pracuje zresztą w Koronie do tej pory, prowadząc wszystkie możliwe drużyny na czele z A-klasową drużyną seniorów. Co jakiś czas i ja wpadam do swojego macierzystego klubu. Nie powiem, pamiętają o mnie. Jestem tu dowodem na to, że warto trenować, by zostać zawodowym piłkarzem.
Dopiero w roku 1988 dostrzegli Czereszewskiego trenerzy z ówczesnego Stomilu. Zaproponowali grę w drużynie juniorów. Grali wtedy w niej Piotr Tyszkiewicz, Robert Kiłdanowicz, Waldemar Ząbecki, Janusz Prucheński, Mariusz Wiśniewski. Trenerem był Zbigniew Kieżuń.
- Konkurowaliśmy wtedy, jako juniorzy, z ekipą Warmii. Oni mieli nawet lepsza pakę niż my, wygrywali nawet ligę, ale tam chłopaki kończyli wiek juniora i nie mieli gdzie grać bo drużyna seniorów była słabiutka. Mnie zaś w roku 1990 przeniesiono do trzecioligowej drużyny seniorów Stomilu. Grało tu jeszcze wielu starych wyjadaczy, z dawnym młodzieżowym reprezentantem Polski, Mariuszem Szulżyckim na czele. Ciężko mi się wchodziło do tej ekipy. W roku 1992 przeniosłem się więc do Szczytna. W tutejszej Gwardii ciągle można było bez kłopotu przeczekać służbę wojskową. Tak więc stałem się nie tylko piłkarzem, ale i policjantem. Nawet zadebiutowałem tu w rozgrywkach drugiej ligi. Grałem w Szczytnie całą wiosnę 1992. I wtedy naszły mnie wielkie rozterki: czy być dalej piłkarzem czy też zostać zawodowym policjantem. W tamtym czasie była to atrakcyjna alternatywa.
Do Stomilu, już drugoligowego, przyszedł jednak Bobo Kaczmarek. Asystentem został nie żyjący już Józef Łobocki. To on podpowiedział, że w Szczytnie wypożyczony jest Czereszewski. Przyjechali na jakiś mecz do Szczytna i Czereś zaraz wylądował znów w Olsztynie. Stomil był biedny, ale z ambicjami sportowymi. Zaczął je powoli także wspierać finansowo późniejszy prezes Ryszard Wieczorek – biznesmen z rozwijającej się wtedy wielkiej firmy przerobu mięsa. Mocna ekipa z Bartoszem Jurkowskim, Dariuszem Jackiewiczem, Jarkiem Talikiem zajęła w sezonie drugoligowym 1992/93 piąte miejsce. W następnym roku miał być już awans do ekstraklasy. Po sezonie jednak odszedł z klubu Kaczmarek, skuszony ofertą już pierwszoligowego Zawiszy. Odeszło także kilku piłkarzy. Wydawało się, że awans trzeba odłożyć ad acta.
- Wtedy zaczął nas trenować Stanisław Dawidczyński, były piłkarz warszawskiej Gwardii. Graliśmy wtedy ze świadomością, że pewnie nadal pisany nam będzie, los drugoligowca. A tymczasem powolutku, mecz za meczem ciułaliśmy coraz więcej punktów. Po jesieni byliśmy na drugim miejscu. I nagle wrócił do Olsztyna syn marnotrawny czyli Bobo Kaczmarek. Miał bowiem wśród działaczy nadal wielu fanów, którzy bez zmrużenia oka podziękowali za współpracę Dawidczyńskiemu. Początki z „nowym – starym” trenerem nie były olśniewające. Graliśmy słabo i już niektórzy przebąkiwali o konieczności powrotu do Olsztyna Dawidczyńskiego. A Bobo zaczął wszędzie sugerować, że sprzedajemy mecze. To była jego obrona przed zwolnieniem. Nam jednak bardzo zależało na awansie. Zebraliśmy się jakoś i potem już w cuglach wygraliśmy II ligę awansując po raz pierwszy w historii klubu do ekstraklasy. Awans mieliśmy zapewniony już trzy kolejki przed końcem rozgrywek. A jako premia za awans na każdego z pierwszej drużyny czekał już elegancki…Fiat 126p. Pamiętam, graliśmy ostatni mecz z Okocimskim Brzesko, już pewni awansu, a tuż obok stadionu stał rząd nowiutkich, czekających na piłkarzy i trenerów, „maluchów”. Momentalnie je posprzedawaliśmy. Ja sobie z tych pieniędzy kupiłem wieżę Pioniera. Do tej pory stoi u mnie w domu zaświadczając o klasie sprzętu i zarazem o dawnych sukcesach olsztyńskiej piłki.
Już po awansie do Stomilu przyszedł napastnik Jacek Płuciennik z ŁKS i bramkarz (nawet wcześniej reprezentant Polski) Kazimierz Sidorczuk. To były hity transferowe. Pierwszy mecz w Olsztynie Stomil z Zagłębiem Lubin zremisował 2:2.
- Potem na wyjazdach z reguły traciliśmy punkty. Wygrywaliśmy u siebie. Aż przyszedł mecz z Legią w Olsztynie. Przegrywaliśmy już 0:2, 1:3. Potem było 2:3 i w 90 minucie podałem do Darka Jackiewicza, a ten z dwudziestu metrów huknął jak z armaty w samo okienko. Ta bramka była hitem wszystkich serwisów sportowych. W następnych sezonach byliśmy takim solidnym średniakiem. Najlepiej grało mi się z Jackiem Płuciennikiem, który potem zginął w wypadku samochodowym. Po lewej stronie szalał Tomek Sokołowski. Dobrzy byli też: Darek Jackiewicz, Bartek Jurkowski, Andrzej Biedrzycki, Andrzej Jankowski, zmiennik Sidorczuka - Jarosław Talik, Paweł Róg. Talik któregoś razu zginął nam i za jakiś czas okazało się, że jako pierwszy Polak chciał zawojować ligę…rosyjską. Z Bałtiką Kaliningrad był nawet na obozie na Cyprze. Jak to jednak Jaruś. Coś tam zakombinował i go Rosjanie spławili.
Wtedy też na mecze pierwszoligowe często fatygował się trener kadry Henryk Apostel. Ze Stomilu w oko wpadł mu Czereszewski, a także Tomek Sokołowski. W swoim reprezentacyjnym debiucie 12 października 1994 roku grał Czereś w Mielcu z Azerbejdżanem. To były eliminacje do mistrzostw Europy. Polska wygrała 1:0. Czereszewski wypadł nieźle stając się podstawowym zawodnikiem kadry. Miesiąc później krył już w meczu z Francją w Zabrzu wielkiego Erica Cantonę. Francuz gola nie strzelił, a wynik był bezbramkowy. 15 marca 1995 w towarzyskim meczu z Litwa w Ostrowcu Świętokrzyskim Sylwek strzelił pierwszą bramkę w reprezentacji. Dwa tygodnie później w Bukareszcie pilnował w meczu eliminacji do mistrzostw Europy, wielkiego Hagiego. Polska jednak przegrała 1:2. 29 czerwca 1995 w Recife Czereszewski zagrał przeciwko Brazylii.
- To było coś wspaniałego. Przegraliśmy 1:2, a ja grałem tylko ostatnie dwadzieścia minut. Ale przecież to była wielka Brazylia. I ja jak mi się wydawało nie odbiegałem w wyszkoleniu technicznym od ich gwiazd.
Zimą 1996 odszedł z Olsztyna Tomek Sokołowski, którego skusiła Legia. Za Czereszewskim jeździli wysłannicy holenderskiego PSV Eindhoven. Obejrzeli kilka meczy. Potem jednak zrezygnowali z transferu.
- Byłem chyba dla nich, ze swoimi 25 latami …za stary. Oni bowiem chcieli mieć zawodnika perspektywicznego, za którego potem jeszcze mogliby wziąć wielkie pieniądze od następnego klubu. Może też zaszkodził mi brak menedżera. Wiadomo, ja przekonywałem tylko ewentualnie swoją grą, a taki złotousty menago to z reguły ma swoje układy i przede wszystkim ten…bajer.
Graliśmy wtedy w Stomilu bez żadnych kontraktów, ale premie były, jak na warunki ligowe, całkiem znośne. Ja w tym czasie uzbierałem na nowe mieszkanie. Zacząłem je meblować. Szło to opornie bo także należało się przygotować do zimowego wyjazdu (styczeń 1997) na obóz treningowy w Zakopanem. Przyszedłem do klubu już z bagażami na wyjazd, a dyrektor Sosnowski pyta mnie czy nie chcę zagrać w Legii. A ja na to, bez zastanowienia, że chcę. Wsiedliśmy więc razem w samochód i zamiast do Zakopanego ruszyliśmy do Warszawy. Z dyrektorem sekcji w Legii, majorem Mazurkiem (Legia jeszcze była w strukturach wojskowych) dogadaliśmy się w pięć minut. Sosnowskiemu w imieniu klubu chyba nie zajęło to więcej. W związku z tym razem…wróciliśmy do Olsztyna. Musiałem się bowiem znów spakować. Tym razem wziąłem więcej rzeczy letnich. Bo z Legią pojechałem na obóz na Cypr. Stomil otrzymał za mnie 11 miliardów starych złotych czyli obecnie byłoby to 1.1 miliona. A swoje nowe mieszkanie wydzierżawiłem…Stomilowi. Mieszkali tu potem różni futboliści ściągani do Olsztyna.
W Legii akurat następowała zmiana warty po meczach tej ekipy w Lidze Mistrzów. Grał wtedy jeszcze Dariusz Czykier. Kończyli zaś powoli swoją przygodę z piłką Leszek Pisz, Zbigniew Mandziejewicz, Wojciech Kowalczyk. W nowym zaciągu pojawili się Piotr Włodarczyk, Paweł Skrzypek, Jacek Magiera.
- Byłem zadowolony ze swojego kontraktu. To było zdecydowanie lepiej niż w Stomilu. I choć na początku okazało się, że zarabiam jakby mniej niż czołowe gwiazdy w zespole to rychło, w związku z dobrą grą, klub sam podniósł mi uposażenie.
Trzymałem w tym czasie z Marcinem Mięcielem, Piotrkiem Mosórem, a także ze znanym przecież jeszcze ze Stomilu, Tomkiem Sokołowskim. Na Marcina wtedy kibole zagięli parol. Pokrzykiwali: „Marcin chodź na disco”. A przyczyną przecież wcale nie był jego rzekomo rozrywkowy charakter lecz wygląd: przystojny chłopak z elegancko nażelowaną fryzurą. Mieszkałem w wynajętym przez klub mieszkaniu na Solcu, kilka minut pieszo od stadionu. Nigdzie się więc po drodze nie mogłem …”zagubić”. Zresztą ja każdą wolną chwilę spędzałem w Olsztynie. Ciągnęło mnie do rodziny. Potem pojawiła się dziewczyna.
Legia akurat walczyła o odebranie Widzewowi mistrzostwa Polski. Czereszewski początkowo siedział na ławie. Potem już grał jako podstawowy zawodnik.
- Dużym przeżyciem był mecz przeciwko Stomilowi. Już w 19 minucie gola na 1:0 dla Stomilu strzelił Arkadiusz Klimek. Potem ledwo wygraliśmy 2:1. A ja jakoś wcale się nie wyróżniłem. Może dlatego kibice olsztyńscy przyjęli mnie ciepło. Podobnie zresztą jak Tomka Sokołowskiego. Gdy zaś na jednym z następnych meczy Stomilu z Legią w Olsztynie, po miłym przywitaniu, strzeliłem bramkę to i kibole zaczęli na mnie pokrzykiwać już wcale nie przyjaźnie. Taki już los piłkarza.
W czerwcu graliśmy w Warszawie z Widzewem. Na początek 1:0 dla nas po strzale Czarka Kucharskiego. Potem ja strzeliłem na 2:0. Kibice już śpiewali mistrzowskie przyśpiewki. A Maciek Szczęsny z Darkiem Michalskim, którzy rok wcześniej odeszli z Legii do Widzewa, otrzymywali za każdym razem, gdy tylko znaleźli się przy piłce porcję kociej muzyki. Mieliśmy kilka szans na podwyższenie do 3:0. Najlepszą z nich zmarnował Czarek Kucharski. A tu nagle w ostatnich pięciu minutach Widzew strzelił…trzy gole. To był nokaut! Gadki zaś o tym, że to mistrzostwo sprzedaliśmy są chore. Gdybyśmy chcieli to zrobić to przecież nie czekalibyśmy do ostatnich pięciu minut.
Jakby na otarcie łez Legia zdobyła (po zwycięstwie z Katowicami) puchar Polski. To dało przepustkę do europejskich pucharów. Odpadli wtedy po niezłym dwumeczu z włoską Vicenzą (1:1 i 0:2). Jesienią zaś 1997 Czereszewski …wrócił do Olsztyna. 24 września kadra rozegrała tu towarzyski mecz z Litwą.
- Kibice przyjęli mnie fantastycznie choć grałem dopiero w drugiej połowie. Wygraliśmy 2:0. Ja jednak kończyłem mecz z niedosytem. Chciałem strzelić bramkę. Niestety nie udało się.
To był jednak jeden z lepszych jego momentów w sezonie 1997/1998. Po roku co prawda Widzew stracił mistrzostwo Polski, ale stracił na rzecz nie wielkiego faworyta, Legii. Mistrzem Polski Anno 1998 został ŁKS Antoniego Ptaka. Czereś zaś w czerwcu 1998 ożenił się. Wybranka (Agnieszka) była mieszkanką, jakby mogło być inaczej, Olsztyna. Do Legii natomiast trafił nowy zaciąg piłkarzy, na czele z Mariuszem Śrutwą. To był wtedy transferowy rekord Polski…ponad milion nowych złotych. Wtedy też zaczął się w Legii inny problem, zawsze w czołówce i nigdy mistrzostwa. Mistrzostwo zdobywała Wisła Kraków, Polonia Warszawa, ŁKS.
- W naszej szatni zawodnicy wzajemnie sobie pokpiwali: jesteśmy faworytami, a ciekawe kto w tym roku zdobędzie mistrza. I było wiadomo, że nie o Legię tu chodzi. Ja z tego czasu najlepiej bodaj pamiętam współpracę z trenerem Jerzym Kopą. I choć wielu uważało, że ten, nie grający nigdy zawodowo w piłkę, szkoleniowiec, ma zbytni przechył na organizację taktyki gry, ale mnie akurat odprawy u Kopy bardzo podobały się. Było wszystko jasno powiedziane: ty grasz tu, ty tu.
W 1999 roku rozpoczęliśmy sezon pod wodzą nowego trenera, Dariusza Kubickiego. Ligowy start mieliśmy bardzo ciężki. Albo remisowaliśmy, albo przegrywaliśmy. Na szczęście w Pucharze UEFA przeszliśmy bez kłopotów drużynę z Macedonii. Potem jednak przegraliśmy na wyjeździe z cypryjską Famagustą i jeszcze na dodatek tylko zremisowaliśmy z Ruchem Radzionków. Tego było menedżerom klubu za wiele. Tym bardziej, że Kubicki preferował grę defensywną. Tak kazał nam nawet grać przy Łazienkowskiej. To nie mogło się podobać także kibicom. Bo oni byli przyzwyczajeni, że Legia gra ofensywnie i zawsze na swoim boisku wręcz tłamsi przeciwników. Kubickiego zmienił więc…Smuda.
Wszyscy zawodnicy bardzo się tym przejęli. Za Francem bowiem szła sława nie znoszącego sprzeciwu miłośnika ostrej roboty.
- Na odprawie przed meczem z Dyskobolią Grodzisk Franek ogłosił skład drużyny. Nikt nie ośmielił się zadać mu jakiegokolwiek pytania. Po odprawie ja pytam Tomka „Sokoła”: „na jakich my pozycjach w końcu gramy”. Graliśmy więc na wyczucie. Całe szczęście, że mecz wyszedł świetnie. Wygraliśmy 5:0, a ja ustrzeliłem pierwszego hatttricka. Zaraz potem wygraliśmy z Famagustą 2:0. Potem były kolejne zwycięstwa ligowe i całkiem udany dwumecz pucharowy z Udinese. Na wyjeździe co prawda przegraliśmy 0:1, ale u siebie było 1:1. A ja strzeliłem bramkę na 1:0 w Warszawie. Jednocześnie ten mecz dał nam świadomość, że różnica w umiejętnościach gry pomiędzy nami i zachodem Europy rośnie. Na wyjeździe niby mieliśmy przewagę, a wystarczył jeden ich kontratak i wszystko się posypało. Im jakoś to łatwo przychodziło. Oni przede wszystkim biegali chyba dwa razy mniej niż my.
Grał też wtedy Czereszewski nadal w kadrze. Trenerem był już Janusz Wójcik.
- Chyba zasłużył na miano „wielkiego motywatora”. Bo odprawy w jego szatni to z reguły było kilka okrzyków w stylu „kiełbasy do góry i gonimy frajerów” i tyle. Ale „wójt” zawsze dbał o premie dla nas. Wymuszał na PZPN kolejnych sponsorów. Mimo wszystko jednak przegraliśmy wtedy minimalnie eliminacje do mistrzostw Europy. To był też koniec mojej reprezentacyjnej kariery. Ostatni mój mecz w kadrze to spotkanie na sztokholmskiej Rassundzie ze Szwecją. Przegraliśmy wtedy (jesień 1999) 0:2.
W przerwie zimowej sezonu 1999/2000 widziano natomiast Legię już na tronie mistrza Polski. Smuda dostał w klubie absolutnie wolną rękę na kolejne transfery. Zaczął więc sprowadzać zawodników z…Widzewa. Przyszedł kontuzjowany Marek Citko, również kontuzjowany Rafał Siadaczka, bojący się latać samolotami Tomek Łapiński. To miały być filary nowej Legii już od wiosny 2000. Zaczął zaś Franc odsuwać od gry dotychczasowe filary Legii: Jacka Bednarza, Piotrka Mosóra, Pawła Skrzypka. Trener robił to w wyjątkowo perfidny sposób, sugerując niesportowy tryb życia poszczególnych piłkarzy. Ogłaszał natomiast, że obrona z Łapińskim będzie tak silna, że na bramce stanąć może sprzątaczka z klubu. A tu nagle wiosna 2000 była tak fatalna, że nawet do pucharów legioniści się nie zakwalifikowali. A transfery Smudy praktycznie nie grały z powodu…kontuzji. To była klęska, tym bardziej bolesna, że to właśnie na stadionie Legii…Polonia zapewniła sobie mistrzostwo wygrywając z gospodarzami 3:0.
- Włodarze Legii chcieli zmian. Ja w Legii rozegrałem jeszcze jesień 2000 roku i …wyjechałem do Chin. Propozycja dla mnie na adres klubu przyszła bardzo niespodziewanie. Widać była korzystna także dla Legii bo wypożyczono mnie momentalnie. Poleciałem do Chin na negocjacje moich warunków gry. Wróciłem, a tu akurat Smudę spławiono z posady trenera Legii. Ekipę Legii przejął tymczasowo Krzysztof Gawara. I nagle działacze Legii przemyśleli sprawę, żeby mnie jednak do tych Chin nie puszczać choć tam już wszystko czekało na mnie. W końcu ówczesny prezes Legii Zarajczyk ostatecznie wyraził zgodę na moje odejście. Legia dostała za wypożyczenie 100 tysięcy dolarów USA. Grałem w klubie Jiangsu Shuntian z ośmiomilionowego Nankinu,od marca do października 2001. Prawie cały czas była u mnie żona. Dzięki przedłużającym się zaś negocjacjom z Legią udało mi się nie być z nową drużyną na bardzo męczącym przedsezonowym obozie przygotowawczym. Tam jest w zwyczaju, że prócz kilku najbogatszych klubów wyjeżdżających za granicę, reszta siedzi w jednym zamkniętym ośrodku przez dwa miesiące. Nikogo nie widzą, z nikim się nie spotykają, tylko trenują i grają między sobą.
Mieszkałem w wielkim hotelu w międzynarodowym gronie. Na stadion treningowy zawsze dowoził nas bus klubowy. Zawodnicy miejscowi mieszkali w apartamentach na stadionie. Największym świętem zawsze był mecz. Na stadion przychodziło wtedy nie mniej jak piętnaście tysięcy kibiców. A ja się nawet trochę poduczyłem chińskiego, a także topografii miasta. Początkowo każdy taksówkarz, który mnie wiózł do hotelu wynajdywał jakieś dziwne i okrężne trasy. Potem, już po chińsku, zacząłem im zwracać uwagę jak mają jechać. Byli wielce zdziwieni. Ale wiadomo taksówkarze na całym świecie są podobni z …charakteru.
Dzięki rocznej grze w Chinach Czereszewski kupił sobie w Olsztynie dom.
- W Legii musiał bym na to pracować przez lat cztery. Szkoda, że tylko rok tam grałem. Ale po pierwsze Legia wcale nie chciała mnie za bardzo sprzedawać, a oprócz tego Chińczycy mają zasadę, że najchętniej po roku wymieniają obcokrajowców, żeby pobudzić zainteresowanie kibiców. Do Warszawy jednak wróciłem na świetny okres. Akurat nowy trener, pochodzący z Serbii, Dragomir Okuka, prowadził drużynę do mistrzostwa Polski. Początkowo grałem na zmianę ze Stanko Svitlicą. Potem „wygryzłem” go ze składu. I choć wtedy strzeliłem raptem 5 goli to wszystkie decydowały o naszych zwycięstwach. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, które bardzo smakowało. Nie dość, że „zwolniliśmy” z Wisły Smudę, to jeszcze okazaliśmy się lepsi od następcy Franca w Krakowie, Henryka Kasperczaka. Chciało mi się wtedy zostać w Legii mimo tego, że trener Okuka to był miłośnik bardzo ciężkich, siłowych treningów. Wielu zawodników po grze u niego miało potem kontuzje typowe dla przetrenowania. Ja nie miałem ostatecznie tych problemów, gdyż władze Legii jakoś nie były zainteresowane przedłużaniem umowy ze mną. Miałem wszak już 31 lat i chyba to przeważyło.
Zainteresował się więc Czereś ofertą z Cypru i podpisał kontrakt z Famagustą.
- Z powodu upałów trenowaliśmy o szóstej rano i o ósmej wieczorem. Po okresie przygotowawczym menedżerowie klubu doszli do wniosku, że jednak nie chcieliby mnie w swojej drużynie. Namawiali do rozwiązania kontraktu. Poszedłem więc na kolejne spotkania już z prawnikiem. Przed cypryjskim sądem wygrałem wszystko co mi się należało, choć klub był tak „łaskaw”, że za odstąpienie od pozwu obiecywali bezpłatne bilety na lotnicze… dla mnie i dla żony. Nie zgodziłem się, ale i tak z Cypru, po półtora miesiąca pobytu, wyjechałem. Gdy tylko o moich kłopotach napisano w mediach momentalnie zacząłem otrzymywać telefony. Jako jeden z pierwszych zadzwonił …Janusz Wójcik. Za „drobną” gratyfikację obiecywał załatwić transfer do Lecha. Odpuściłem sobie jednak to, wcale nie najtańsze pośrednictwo, bo z Lecha zadzwonił do mnie bezpośrednio Przemek Erdman, kierownik sekcji piłki nożnej. Dogadaliśmy się błyskawicznie. Choć równolegle dzwonili do mnie też z Wisły Płock. Krzysztof Dmoszyński obiecywał zarobki porównywalne z tymi z Lecha. Nawet się zastanawiałem. To wszak bliżej do rodzinnych, podolsztyńkich stron. Przeważyła jednak chęć zagrania w wielkim klubie. A takim na pewno był i jest Lech Poznań. Choć wtedy klub był biedny jak mysz kościelna, premie się dostawało z dużym opóźnieniem, to atmosfera była wspaniała. Tylko kibole Legii zaczęli na mnie wykrzykiwać jakieś brzydkie hasła. Wiadomo, Legia i Lech to zawsze byli przeciwnicy. Jesienią graliśmy w Poznaniu, a więc odczułem co najwyżej podwyższoną temperaturę tego meczu. Zremisowaliśmy wtedy 0:0. Wiosną w Warszawie wszedłem za Gajtkowskiego w 75 minucie meczu. Wtedy już Legia prowadziła po strzałach Svitlicy, 2:0. Wiele więc zdziałać nie mogłem. Ale każde moje dojście do piłki to był jeden przeciągły gwizd.
Przez rundę jesienną Czereszewski był podstawowym zawodnikiem poznańskiej drużyny. Wiosną jednak nowy trener, Czech Libor Palik przestał już na niego stawiać. Wchodził Sylwek do gry z ławki jako zmiennik Krzysztofa Gajtkowskiego. Co jednak wszedł z tej ławy to i bramkę strzelił. Po roku jednak Czereszewski zmienił klimat.
- Początkowo trenowałem w Widzewie. Namówił mnie do tego Piotrek Mosór, który tam właśnie wylądował. Zaręczał, że atmosfera w klubie jest doskonała. Bardzo mnie do tego transferu namawiał także, znany wtedy menedżer, związany z Widzewem, Andrzej Grajewski. Obiecywał złote góry i walkę o mistrzostwo Polski. Po obozie letnim nagle przychodzi do mnie Tadeusz Gapiński, wtedy kierownik sekcji w Widzewie i mówi:
- Idź Czereś do góry, do biura i podpisz kontrakt, bo zaraz wyjeżdżamy na mecz pucharowy do Świnoujścia. Jak wrócimy to załatwimy wszelkie sprawy finansowe.
A ja wiedziałem, że „nikt ci nie da tyle ile Widzew obieca”. Mówię więc do kierownika:
- Nie podpiszę dopóki nie dostanę obiecanych pieniędzy.
- A w tej sytuacji na mecz do Świnoujścia jechać nie mogę.
Pojechałem wtedy do Olsztyna. Gdy wracałem do Łodzi zadzwonił do mnie jeden z dziennikarzy, który stwierdził, że bardzo niezadowolony z mojej postawy jest prezes Grajewski. No więc ja tylko do tej Łodzi dojechałem, spakowałem się i wróciłem do Olsztyna.
Po tygodniu zadzwonił telefon z Łęcznej, ówczesnego beniaminka ligi.
- Już w trzeciej kolejce pojechaliśmy na mecz do…Łodzi z Widzewem. Strzeliłem jedyną bramkę i wygraliśmy 1:0. A Widzew zamiast bić się o mistrzostwo…spadł z ligi. My zaś po jesieni byliśmy w czołówce. Chyba w przerwie zimowej futbolistom z Łęczne zawróciło się w głowie od tak udanego startu. Wiosna więc była fatalna. Przegraliśmy siedem kolejnych meczy. Niewielką pociechą był fakt, że ja wtedy akurat leczyłem kontuzję. Zajęliśmy ostatecznie odległe miejsce. A największym przegranym tej sytuacji był trener Jacek Zieliński, zwolniony momentalnie ze stanowiska. Całe szczęście, że wyszedł nam w końcu mecz z Wisłą Kraków. I choć na własnym boisku przegraliśmy z krakowianami 0:1 to działacze uznali, że zagraliśmy wreszcie z pełnym zaangażowaniem i zrezygnowali z finansowego karania nas za poprzednie fatalne występy. A jeden z działaczy wszedł nawet do szatni i powiedział: „chłopaki rozegraliście z Wisłą super mecz macie więc tu specjalną premię motywacyjną od zarządu kopalni”. To było 100.000 złotych do podziału.
W następnym sezonie do Łęcznej przyszedł trener Bogusław Kaczmarek i tak jak w Stomilu Czereszewskiego wylansował, tak tu go …skasował odstawiając od pierwszego składu. Miał to być element odmłodzenia drużyny.
- Oj bardzo chciało mi się jeszcze pograć. Choć przecież już 34 lata skończyłem i nie do końca jeszcze była wyleczona kontuzja. Chciałem też pokazać Kaczmarkowi, że jeszcze coś tam w futbolu znaczę. Propozycje były dwie: z Zabrza i Wodzisławia. Wybrałem Wodzisław, chyba ze względów towarzyskich. Bo tam grało kilku byłych legionistów. Potem jednak sam zauważyłem, że ten krok był kompletnym szaleństwem. Byłem po długiej przerwie, a tu nowi mocodawcy chcieli pod razu wysokiego poziomu gry. Co prawda jakoś z meczu na mecz szło mi coraz lepiej, ale czułem, że już mnie to nie bawi. Ostatecznie więc po zakończeniu rundy jesiennej sezonu 2005/2006 zawiesiłem buty na kołku. Wróciłem do Olsztyna. Choć znów kusili mnie do powrotu na boisko w OKS to ja już nie miałem ochoty na zawodową grę w futbol.
Żona wtedy była w ciąży chciałem się więc przede wszystkim zająć sprawami rodzinnymi. Potem przez dwa lata zajmowałem się naszym synem, Mikołajem. Małżonka zaczęła wtedy organizować swój gabinet urody. Bo doszliśmy do wniosku, że teraz ona trochę pozarabia na rodzinę. I nagle ocknąłem się, gdy synek miał już dwa lata. To był początek roku 2008. Doszedłem do wniosku, że moim pomysłem na ten etap życia będzie szkółka piłkarska dla najmłodszych. Zajęcia ruszyły we wrześniu 2008. Obecnie mam dwie grupy – chłopców w wieku od siedmiu do dziesięciu lat oraz czternastolatków. Normalnie zgłosiłem ich do rozgrywek ligowych. Gramy jako Czereś Sport Olsztyn na boisku ze sztuczną nawierzchnią w Dajtkach. A ja patrzę już na futbol przez pryzmat trenera. Bo nim przecież jestem. Ciągnęli mnie też do pracy w OKS. To chyba jednak na tym etapie nie dla mnie. Muszę jeszcze ochłonąć. Choć z radością przyjąłem propozycję by stać się twarzą OKS. Robili kalendarze z moim zdjęciem. Przy mojej pomocy przekonywali reklamodawców do wsparcia finansowego klubu. Może więc za rok czy dwa zdecyduje się na powrót do trochę większej piłki. Mam nadzieję, że wtedy wrócą też do współpracy ze swoim byłym klubem kiedyś z nim związani Andrzej Biedrzycki, Czesław Żukowski, Piotrek Zajączkowski i jeszcze wielu innych.
Krzysztof Szczepanik
Komentarze (1)
Dodaj swój komentarz