UKRAINA, UKRAINA KAPRAL, STARSZINA I WIESZCZ

      Tekst ten ukazał się na początku ostatniej dekady XX wieku na łamach gdańskiej popołudniówki „Wieczór Wybrzeża”. Rodzina głównego bohatera reportażu, nieżyjącego już Jana K. nadal (mimo upływu czasu) nie chce ujawnienia nazwiska. Stąd anonimowość świadcząca o tym, że nie wszystkie problemy opisane w poniższym tekście (a dotyczące relacji polsko – ukrainskich) są już w naszym kraju przeszłością.  

 

Jan K. podpadł władzy ludowej za wiersze. Przyszło im bowiem z żoną do głowy, że strofami można naprawić socjalizm. Pisali nie tylko do szuflady. Wysyłali swoje poezje do ukraińskiego "Naszego Słowa" w nadziei, że je ktoś opublikuje. Nic z tego...

 

Skorzystali więc K. z okazji, że wiosną 1967 roku (bo też i wtedy cała sprawa się zaczęła) przyjechała do nich rodzina z Kanady. Dali wiersze, a potem jakaś "dobra dusza" przesłała odpowiedni wycinek z gazety ukraińskiej, wychodzącej w Toronto, wraz z ... rękopisem, do "czytelników" w Polsce.

- Wiersze ukazały się drukiem w roku 1967, ale mnie wezwano do SB dwa lata później - mówi Jan K. - Nawet nie wiedziałem o co chodzi. W areszcie więziennym w Barczewie pod Olsztynem kazano napisać po tysiąc razy każdą literę alfabetu, najpierw prawą potem lewą ręką. Ślęczałem całą dobę i dotarłem gdzieś do połowy roboty. Wtedy jeden z funkcjonariuszy zapytał wręcz czy nie jestem przypadkiem autorem wierszy. "Ależ panowie" - krzyknąłem - trzeba było tak od razu. Ja niczego się nie wypieram. Tak, to ja napisałem". A w myślach się tylko zastanawiałem, któż to w tej gazecie "dorabiał" sobie za polskie złotówki.

 

Za takie „przestępstwo” jak publikacja tekstów w „imperialistycznej” prasie sąd PRL mógł wymierzyć karę od 3 do ośmiu lat pozbawienia wolności. Uratowała jednak Jana K. amnestia z okazji 25-lecia istnienia państwa. Ale nie podarowali mu...pobratymcy. W ukraińskim "Naszym Słowie" całą sprawę opisał ze szczegółami, autor podpisujący się pseudonimem "Teleka" - w języku dzieci ukraińskich oznacza to bociana.

 

-        Napisał, że gryzłem rękę, która mnie przygarnęła. Jakby zapomniał, że ja o Polskę walczyłem. Dwa razy nawet byłem ranny. No, pierwsza rana to była jakby mało poważna. W roku 1938 byłem w armii generała Bortnowskiego. Jesienią wkroczyliśmy na...Zaolzie. Maszerowaliśmy, witali nas ludzie kwiatami, ale nagle poleciał kamień. Dostałem w głowę. Całe szczęście, że uderzenie zamortyzowała czapka. Ale i tak dwa tygodnie spędziłem w szpitalu.

 

Za rok kapral K. stanął do obrony polskich granic przed Niemcami.

 

-        Wielu Ukraińców uciekało z armii. Ale ja uważałem, iż przysięga obowiązuje. Byłem w jednej z grup uderzeniowych w bitwie nad Bzurą. Tam mnie złapali Niemcy. Ale w niewoli siedziałem tylko do grudnia 1939. Nasz obóz znajdował się w Chełmie, tuż obok rodzinnych stron. Uciekłem więc na... rosyjską stronę. A tam myśleli, że może jestem jakimś szpiegiem. No więc przesłuchanie goniło przesłuchanie. Komisarz z NKWD powtarzał: "przyznaj się, a i tak nic ci nie zrobimy, bo z Niemcami mamy przyjaźń". Nie przyznałem się. Wypuścili mnie co prawda, ale i tak co rusz wzywali na jakieś nowe przesłuchania.

Gdy wybuchła wojna sowiecko-niemiecka Jan K. dostał nagle dwie propozycje działalności podziemnej. Ciągnęli go do siebie zarówno ci z UPA (wiadomo Ukrainiec) jak i ci z AK (wiadomo szanuje się żołnierza, który wypełniał do końca rozkazy i nie zdezerterował z wojska).

 

-        W końcu zostałem nawet na czas jakiś "niezależnym" tłumaczem i pośrednikiem pomiędzy dwiema organizacjami.

 

Wiadomo jednak, że niezależność w takich czasach popłacać nie może. Zrozumiał to Jan K., gdy w niedalekiej wiosce zobaczył powieszonych przez UPA Ukraińców. Powodem wyroku było "wspomaganie wrogiej organizacji" - znaczy AK. A pomoc ta miała się wyrażał w dostarczeniu oddziałowi Polaków (nawet nie za darmo, bo AK starała się zawsze płacić) jajek i paru bochenków chleba. Jan K. zdecydował się odseparować od obydwu organizacji. I tak pędził rolniczy żywot do lipca 1944. Wtedy to trafił w nowym zaciągu do Armii Czerwonej. Przez kilka miesięcy (wszak był już wyszkolonym żołnierzem), gdzieś na Uralu, uczył co to jest wojna młodych "krasnoarmiejców". Na front trafił dopiero zimą 1945 roku. Walczył w armii Czerniachowskiego w Prusach Wschodnich. Tu też jakaś zabłąkana kula przebiła mu na wylot ręką. Znów szpital. Tym razem już o wiele dłużej. A potem typowy ukraiński los: albo stalinowski raj, albo wysyłka na polskie ziemie zachodnie. Wybrał to drugie. Zamieszkali w spokojnej, oddalonej od wszelkich szlaków, wiosce. I pewnie, gdyby nie te wiersze nikt z "czynników oficjalnych" nie miałby okazji poznać Jana K. kaprala od marszałka Śmigłego-Rydza, a potem starsziny w armii Stalina.  A "Teleko" nadal pisuje w "Naszym Słowie". Jan K. próbował się nawet z nim spotkać. Napisał do redakcji, ale nie otrzymał odpowiedzi. Może się wstydzi, a może zapomniał.

 

Krzysztof Szczepanik

 

Źródło: Własne

Galeria

Komentarze (0)

Dodaj swój komentarz