Nasze Wilno...

Żeby zrozumieć Wileńszczyznę, trzeba przeżuwać, dlatego reportaż o niej musi być jednocześnie książką kucharską.

 

Przez żołądek do serca? Z pewnością, lecz w tym wypadku nie tylko do serca, ale także do tradycji, historii, obyczajów.. Zresztą jak miałoby być inaczej, skoro Litwin się nie rodzi – on się wykluwa z cepelina, czyli z podłużnej, ziemniaczanej kluski z mięsnym nadzieniem! I w ogóle, gdyby Amerykanie zrzucili na Litwę stonkę ziemniaczaną, naród by wymarł, bo trudno wyobrazić sobie tamtejszą kuchnię bez babki kartoflanej czy ziemniaczanego blina.

Jak ma się cepelin do słynnego niemieckiego sterowca i do piłki używanej w amerykańskim futbolu? Które z cepelinów są „inteligientne”, jak mawiała babcia autorki i co to oznacza, gdy znajdziesz w pierogu korek? W jakim celu powołano Narodowe Stowarzyszenie Ochrony Jedzących Twaróg i czym są prawdziwe kołduny, mające, a jakże, swoje święto, a nawet pomnik przedstawiający Kobietę Gotującą Kołduny. Wystarczy rzut oka, by stracić apetyt, ostrzega autorka, z wdziękiem, humorem, dystansem i erudycją oprowadzając nas po Wilnie i Litwie. Towarzyszą jej matka, babcie, dziadkowie, ciotki, ale także  Melchior Wańkowicz  i Tadeusz Konwicki.

            Pośród smaków i zapachów, od których nie sposób się oderwać, wędrujemy po legendarnym Rynku Kalwaryjskim, na którym wciąż można kupić szlafrok, kopyto kozy, aspirynę z Białorusi, wędkę, medal “Za wyzwolenie Warszawy”, akwarium, ale także mirt, z jakiego Polacy na Wileńszczyźnie plotą wianek dla panny młodej. Odwiedzamy restauracje, knajpy i knajpki, gdzie jada się raz dania prawdziwe, a kiedy indziej tylko podrabiane, spacerujemy po  Republice Zarzecze, czyli wileńskim Montmartre  która obchodzi  Dzień Ryby i romantyczny Dzień Białych Obrusów, parzymy się – jednocześnie oczywiście jedząc! – w łaźni (Kiedy powiedziałam przyjaciółce z Wilna, że w Polsce nie ma kultury chodzenia do łaźni, stwierdziła: „Boże, jak mnie szkoda tej Polski. Ludzie nie wiedzą, ile tracą”), odbywamy wycieczkę po litewskim supermarkecie i… uważamy na słowa, by wspomnieć Białostocczanina, pytającego kelnerkę w Wilnie: “Które piwo jest mocniejsze? ” A ona na to: “Ja nie rozbieram się” (nie orientuję się). 

            Jedną z najważniejszych cech litewskiej gościnności jest tzw. prinuka, oznaczająca natarczywe przymuszanie do jedzenie i picia w każdej sytuacji, nawet na pogrzebach. Siostra mojej prababci Regina Żylińska – opowiada autorka -  po powrocie z zesłania na Syberię osiadła w Warszawie. Kiedy podczas wizyty u niej  przez pięć minut niczego się nie przeżuwało, robiła obrażoną minę i zaczynała na gościa krzyczeć. Ewa Wołkanowska-Kołodziej nie musi na nas krzyczeć, po lekturze jej książki, okraszonej  przepisami z domu autorki, nie trzeba nikogo specjalnie namawiać, by pojechał, obejrzał i spróbował, a ostatecznie sam urządził smakowitą Wileńszczyznę w swojej kuchni, przy okazji wzbogacony o wiedzę, jaką przy takiej uczcie wchłonie niczym kieliszek nalewki „Trzy dziewiątki”, robionej z 27 rodzajów ziół.

 

Z książek kucharskich się korzysta, sięgając po przepisy. Z niniejszej również korzystać można, lecz czyta się ją przede wszystkim, by nie rzec dosadniej, pochłania, niczym najwspanialszego cepelina nadzianego baraniną. To fantastyczna opowieść o dzisiejszej Wileńszczyźnie i Litwie. Pisana przez Polkę, lecz niepolonocentryczna, opowieść współczesna, lecz pełna odniesień do historii. Pełną gębą reportaż z elementami eseju i mnóstwem doskonałych tradycyjnych litewskich przepisów.

ROBERT MAKŁOWICZ, krytyk kulinarny i podróżnik

 

Wreszcie wiem, czemu smażony chleb to najlepsza zakąska do piwa, jak smakuje hematogenas, czy kapłun pije się, czy się go je, no i czemu Litwini kochają cepeliny. Ale książka Ewy to reportaż o pokoleniach, które spotykają się przy suto zastawionym stole. Pełen humoru i miłości. Miłości do Wilna, rodziny, gotowania i do dzielenia się jedzeniem.

KATARZYNA BONI

Źródło: Własne

Galeria

Komentarze (0)

Dodaj swój komentarz