Recenzja: Romuald Mieczkowskie, "Były sobie Fabianiszki", Biblioteka Znad Wilii

Fabianiszki to wieś tuż za północnymi rogatkami Wilna, dziś dzielnica znana pod litewską nazwą Fabijoniškės, która zaczęła tu powstawać pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku. Nie zapisała się wcześniej jakimś niezwykłym wydarzeniem w historii, nie mieszkał tu nikt z wielkich osobistości, dlatego pamięć o tamtych Fabianiszkach zanika – jakby ich nie było, tylko od razu nastała tu nowa „era miejska”.

Tymczasem były sobie Fabianiszki, ze swoim kolorytem i mikroświatem, z własnymi dziejami, jakże lokalnymi i podobnymi do innych podwileńskich, a dziś miejskich miejscowości.

To głównie historia mojej rodziny, ale wszyscy mieszkańcy Fabianiszek i ich okolic zasługują na pamięć, dlatego przytaczam ich prawdziwe nazwiska. Odwołuję się też do kroniki przeistaczania się wsi, a potem osady mocno związanej z miastem, w dzielnicę Wilna.

Niektóre historie znalazły się w książce „Objazdowe kino i inne opowiadania wileńskie”, innych wydawnictwach, obecnie zostały one uzupełnione i ukazane w kontekście również Wilna, z perspektywy oddalania się. Są to Fabianiszki widziane ostatnio z daleka jako mała ojczyzna, która pozostała tylko na mapie serca.

Swą książkę Romuald Mieczkowski określa jako „dokumentalno-liryczną” prozę. Ze wspomnień tworzy mozaikę życia w dawnej osadzie podwileńskiej, która dzisiaj jest dzielnicą Wilna, z wydarzeń także wileńskich, wspomina ludzi, „o których nikt się nie upomni”. Akcja jedynie dotyka czasów przedwojennych, podstawowy jej bieg rozpoczyna się bowiem w latach 50. i toczy później, zaś autor jako naoczny świadek na przykładzie własnej rodziny i znajomych snuje opowieść, co się działo z Polakami na Wileńszczyźnie, którzy tam pozostali. Dzięki temu nawet wiemy co jedli i pili, jakie śpiewali pieśni. Do tych wydarzeń podchodzi często z humorem. Jest to refleksja nad tożsamością w realiach radzieckich, o trwaniu w tradycjach przodków, z marzeniami o wielkim świecie. Nie brakuje dramatycznych zdarzeń, jak ratowanie Żydów. Opowiedziane historie z pewnością są jednymi z wielu na Wileńszczyźnie, ale książka zawiera pierwszą taką opowieść, zapisaną przez miejscowego Polaka. Dzięki temu Fabianiszki nie znikły, są i pozostaną. W książce znalazło się wiele zdjęć archiwalnych. Aby się przekonać o tym, że czyta się ona szybko i z niesłabnącym zainteresowaniem, wystarczy po nią sięgnąć.

#majnadwilia #majnadwilią #znadwiliiwilno #znadwilii #wilno #spotkania #poeci #powroty #powrotypoezjinadwilie #książki #kresy #poezja #fabianiszki #byłysobiefabianiszki #tomaszbończa #bibliotekaznadwilii #romualdmieczkowski

 

Na skrzydełku książki autor napisał:

Jest to liryczno-dokumentalna opowieść dedykowana Mieszkańcom Fabianiszek – dawnym i obecnym, ale kierowana do bardzo szerokiego ogółu czytelników – znalazły się w niej historie i z humorem, i dramatyczne, w wartkiej akcji nie brakuje klimatu Wileńszczyzny. Zainteresowanych jej nabyciem prosimy o kontakt mailowy lub telefoniczny.

 

A zaczyna się książka tak:

– A teraz Romuś opowie o swojej ojczyźnie.

– Moją ojczyzną jest Polska...

Dalsze słowa stłumiły wrzaski i śmiechy rozbawionych dzieci. „Ale durny!” – wrzeszczały. „Jaka Polska, odkuda Polska? Nasza rodina Rosija!” – rozległy się głosy. „Kakaja Rosija? Tut Sowietskij

Sojuz, Tutaj Związek Radziecki!” – górował donośny głos starszego ucznia, bo w jednym pokoju siedziały dwa oddziały. „My żyim w Litwiei wychodzi to Litwa nasza ojczyzna…” – ktoś piskliwie dowodził.

Stałem znieruchomiały, płonęły mi policzki. Nowy wybuch kpin nastąpił, gdy nauczycielka pogłaskała mnie po głowie. Potem uciszyła klasę, podeszła do okna. W ręku trzymała chusteczkę. Głupio mi było, że pani tak zmartwiła się moją niewiedzą, że aż płakała.

Tego dnia usiłowałem zrozumieć, co to ojczyzna i gdzie jest ta moja. Miałem siedem lat i w żaden sposób nie mogłem pojąć, że nie mieszkam w Polsce, skoro jest taki kraj i mówię w jego języku. Nawet budynek szkoły należał kiedyś do brata mojego dziadka. A on to przecież Ruski nie był, choć przebywał w Rosji, jak go tam wywieźli. Litwinów jeszcze nigdy nie widziałem.

Rodzice nie zdołali mi też wytłumaczyć, że nie mieszkamy w Polsce. Wszystkie książki były po polsku. I mój „Miś”, i matki „Przyjaciółka”, i ojca „Pszczelarstwo”. Do dziś pamiętam radość, kiedy wielokrotnie sprawdziwszy zawartość skrzynki pocztowej, biegłem do domu, wreszcie niosąc pachnące farbą drukarską czasopisma. Na imieninach i podczas świąt śpiewano, stojąc, „Jeszcze Polska

nie zginęła…”, matka nauczyła mnie piosenki o krakowiaczku i innej o góralu oraz o jakiejś bardzo dziwnej dziewczynie, która przemieniła się w przepióreczkę, w takiego ptaka, i jedna została na

jakiejś Ukrainie… Gdzie to jest? W domu słuchano radia po polsku – co niedziela o piątej po południu koncertu życzeń, wieczorem były nasze bajki, a po paru latach – słuchowiska w „Jezioranach”.

Uważnie słuchano, bo aparat ciągle trzeszczał.

Komentarze (0)

Dodaj swój komentarz