- Do punktu zbornego w Kazachstanie jechaliśmy prawie miesiąc. Z podróży tej utkwiły mi w pamięci przede wszystkim dwa fakty: niesamowity ścisk oraz nie pohamowany entuzjazm.
Bronisława Turek dojechała na końcowy etap formowania się armii pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Nie zdążono jej nawet zmobilizować. Stało się to dopiero w sąsiednim Iranie na przełomie 1942 i 43 roku, gdzie utworzono Pomocniczą Służbę Kobiet II Korpusu. Do wyboru miała pani Bronisława parę specjalności. Wybrała to co ją zawsze pasjonowało: samochody.
- Już po paru tygodniach - kontynuuje wspomnienia - poprzez Irak zostaliśmy przetransportowani do Palestyny. Większość kobiet z PSK znalazła się w okolicach miasteczka Rechowod, które zresztą z tej racji często nazywane było "babińcem". Tu wraz z koleżankami, złożyłyśmy uroczyście przysięgę wojskową. Pamiętam ten dzień, gdy serce podchodziło gdzieś pod gardło, a na policzkach robiło się jakoś wilgotno. Rotę przysięgi czytał nam nasz dowódca ppłk. Piotr Żymierski, brat znanego generała Michała Roli-Żymierskiego.
Kurs szoferski trwał trzy miesiące. Po jego ukończeniu st. szer. B. Turek wraz z innymi koleżankami przydzielona została do 317 kompanii transportowej. Jej trzytonową ciężarówkę znała większość ze stacjonujących na Bliskim Wschodzie żołnierzy II Korpusu.
- Naszym zadaniem była - mówi pani Turek - aprowizacja wojska. Chociaż byłyśmy chwilowo daleko od frontu nie raz i nie dwa musiałyśmy najeść się sporo strachu. Związane to było miedzy innymi z nieprzyjaznym nastawieniem sporej części ludności Egiptu (tu nas międzyczasie oddelegowano) do obcych armii, jakie wtedy stacjonowały jeszcze w tym kraju. Był nawet oficjalny zakaz zatrzymywania się przez nasze wozy w miejscowościach arabskich.
Następnym etapem wojennych losów Bronisławy Turek była Italia.
- Groźnie zaczęło był już w momencie wypłynięcia naszego transportu z Aleksandrii. Niedaleko od tego portu "napatoczył" się na nas jakiś zabłąkany, aż pod egipskie brzegi, "U-boot". Następnym bojowym egzaminem było lądowanie w Bari, gdzie przywitał nas nalot niemieckich "stukasów". W trakcie dalszej służby "na ziemi włoskiej" rozpoczęła się dla mnie prawdziwa wojna. Ten pierwszy nalot okazał się tylko preludium do tego co następowało potem, zwłaszcza, że nasze samochody były stosunkowo łatwym (jeździłyśmy bez żadnej ochrony), a jednocześnie cennym (z racji tego co przewoziłyśmy)łupem. Coraz częściej znajdowałyśmy się także w bezpośrednim zapleczu frontu. Mogłam dzięki temu widzieć i przeżywać prawie w całości bitwę polskich żołnierzy o klasztor Monte Cassino. Strasznym przeżyciem była dla mnie również pewna noc, gdy przewoziłyśmy wojsko pod Bolonię. W pobliskim miasteczku Meldole, gdzie musiałyśmy wraz z innymi koleżankami przenocować, przeżyłyśmy piekło. Miejscowość ta znalazła się z racji swojego położenia na ważnym skrzyżowaniu dróg, pod bezpośrednim ogniem artylerii niemieckiej. W chwilach przerw w ostrzale "umilały" nam czas hitlerowskie bombowce. Wiele z nas, "dzięki" tej nocy nie doczekało ostatecznego zwycięstwa.
Wojna to jednak nie tylko strzelanie i walka. Pani Bronisława z rozrzewnieniem wspomina dni, gdy jej kompania przenosiła się na krótkie dni odpoczynku gdzieś daleko za linię frontu.
- Dziewczyny znów stawały się prawdziwymi dziewczynami. Starałyśmy się zapomnieć o okropieństwach jakie przynosiła nam wojna. Naszym głównym zmartwieniem stawało się wtedy wykombinowanie jakiegoś nowego munduru, by można było bez żadnych kompleksów udać się na potańcówkę urządzaną przez korzystających z "okazji", również odpoczywających sąsiadów.
To właśnie na jednej z takich zabaw poznałam swojego przyszłego męża. Częstym gościem był także u nas sam zastępca dowódcy II Korpusu gen. Szyszko-Bogusz. Były to w większości wizyty całkiem prywatne, gdyż w kompanii naszej służyła córka generała.
Po zakończeniu działań wojennych pani Bronisława, wraz z resztą II Korpusu, przeniosła się do Anglii.
- W obozie Foxley, nieopodal miasteczka Hereford, spędziliśmy z mężem wiele niespokojnych dni. Dylematem było: wracać czy nie wracać do kraju. Rozterki te przeżywali właściwie wszyscy tam przebywający. W końcu zdecydowaliśmy się i 30 maja 1947 roku stanęliśmy na ziemi polskiej. O takim, a nie innym wyborze zdecydowały dwa fakty: pierwszy, że poprzez Czerwony Krzyż udało mi się odnaleźć w kraju matkę i siostrę, a drugi... cóż uważaliśmy, że naszym podstawowym zadaniem powinien był udział w odbudowie Polski, a nie np. Belgii. Obecnie, będąc już od wielu lat na emeryturze, zastanawiam się często nad moimi losami, nad tym, jak i gdzie żyją koleżanki, które spotykam na ogólnopolskich zjazdach kombatantek z naszej 317 kompanii samochodowej. Koresponduję także z naszą organizacją weteranek Pomocniczej Służby Kobiet II Korpusu, której siedziba znajduje się w Londynie. W listach jakie dostaję od koleżanek, które osiadły gdzieś w świecie przebija często nuta nostalgii i zadumy: czy dobrze zrobiły pozostając w tych swoich Johannesburgach, Londynach czy też Paryżach.
Krzysztof Szczepanik
Komentarze (1)
Dodaj swój komentarz